Nowe przepisy, zaproponowane przez australijski rząd, uderzą we wszechmocne Big-Techy. Koncerny takie jak Facebook czy Google mają płacić wydawcom za umieszczane na stronach linki i treści. W odwecie Facebook wykonał ruch bez precedensu: zablokował Australijczykom możliwość publikacji newsów w swoim serwisie społecznościowym. Kto wygra tę wojnę? Czy australijskie media wyjdą z niej silniejsze? Czy Facebook gorzko pożałuje swojej arogancji?
Przeciąganie liny pomiędzy australijskim rządem a koncernami technologicznymi trwa od kilku miesięcy. W kwietniu 2020 roku rządzący, za pośrednictwem Australijskiej Komisji Konkurencji i Konsumentów (odpowiednika polskiego UOKiK), przedstawili projekt rozwiązań, które miały na celu zmusić zarówno Facebooka, jak i Google do oddawania wydawcom części zysków z reklam.
Chodzi o reklamy wyświetlane przy newsach zarówno poprzez popularną przeglądarkę, jak i w największym światowym serwisie społecznościowym. Google zagroził, że „odłączy” Australię od swojej wyszukiwarki. Australijski rząd nie tylko nie przestraszył się gróźb, ale nawet przyspieszył ofensywę. Najpierw – zapewne po przeczytaniu poradnika na Homodigital.pl – zaczął negocjacje z Microsoftem, właścicielem wyszukiwarki Bing, a w minioną środę projekt zmian prawa został uchwalony przez izbę niższą parlamentu Australii.
Google już kilka dni temu skapitulował i zaczął podpisywać umowy z australijskimi wydawcami. Facebook stał od początku na stanowisku, że na jego stronach linki są publikowane dobrowolnie i nie ma obowiązku korzystania z serwisu, więc nie wie za co miałby płacić…
Na odpowiedź Facebooka na przyspieszenie prac w parlamencie nie trzeba było długo czekać. Serwis Marka Zuckerberga ogłosił, że nie będzie publikował linków do treści tworzonych przez australijskie media (ani tych, które wrzucają same media, ani tych od użytkowników Facebooka). Koncern Marka Zuckerberga opublikował oświadczenie, w którym można było przeczytać obszerny opis powodów decyzji:
„W odpowiedzi na proponowane przez Australię nowe prawo dotyczące negocjacji z mediami, Facebook ograniczy wydawcom i osobom w Australii udostępnianie lub przeglądanie australijskich i międzynarodowych treści informacyjnych. Proponowane prawo zasadniczo nie rozumie relacji między naszą platformą a wydawcami, którzy używają jej do udostępniania treści informacyjnych. Postawiło nas to przed trudnym wyborem: spróbować zastosować się do prawa, które ignoruje realia tej relacji lub zaprzestać zezwalania na treści informacyjne w naszych usługach w Australii. Z ciężkim sercem wybieramy to drugie”
Radykalne działania Facebooka
Jednocześnie od 18 lutego 2021 roku australijscy wydawcy nie mogą udostępniać ani publikować żadnych treści na stronach Facebooka. Administratorzy nadal będą mogli uzyskać dostęp do innych funkcji np. statystyk strony.
Trochę inaczej sprawa wygląda z poziomu międzynarodowego. Wydawcy zagraniczni mogą działać i publikować na Facebooku, ale australijscy odbiorcy nie mogą przeglądać ani udostępniać zamieszczanych linków. Co to oznacza dla Kowalskiego czy innego Muellera? Osoby spoza Australii nie mogą z kolei przeglądać ani udostępniać treści z australijskich serwisów informacyjnych. Tak oto Australia wypadła z algorytmów.
Decyzję Facebooka na Twitterze skomentowała m.in. Campbell Brown, dyrektor ds. mediów Facebooka (Head of News Partnerships):
„Wydawcy decydują się na udostępnianie swoich newsów na Facebooku, ponieważ czerpią z tego korzyści, od znalezienia nowych czytelników po zdobycie nowych subskrybentów. Zapewniamy bezpłatne narzędzia, produkty i programy wspierające ich cele”
Facebook wyrzucił Australię ze znajomych
Australijczycy obudzili się w czwartek i odkryli, że nie mogą przeglądać ani udostępniać wiadomości w sieci społecznościowej po tym, jak Facebook zablokował treści. Musiało to być spore zaskoczenie, ponieważ australijscy przedstawiciele władz nie przebierali w słowach.
Czytaj też: Facebook i Twitter do @realDonaldTrump: You’re fired. Game Over dla głupoty czy… demokracji?
„Działania Facebooka mające na celu odcięcie Australii od podstawowych usług informacyjnych na temat usług zdrowotnych i ratunkowych, były równie aroganckie, co rozczarowujące” – napisał ,nomen omen na Facebooku, premier Scott Morrison.
Minister ds. komunikacji Paul Fletcher ostrzegł, że firmy działające w Australii muszą przestrzegać praw uchwalonych przez wybrany parlament tego kraju. Z kolei szef skarbu australijskiego rządu, Josh Frydenberg potępił decyzję Facebooka o zablokowaniu Australijczykom dostępu do stron rządowych w środku pandemii oraz ponownych pożarów buszu.
Internet zalała fala wyrazów oburzenia, bo Facebook „wyłączył” nie tylko newsy produkowane przez media, ale też te dotyczące zdrowia publicznego, czy np. stronę agencji meteorologicznej. I nie tylko:
Sytuacja stała się dość humorystyczna, bo niektórzy internauci zauważyli, że Facebook w Australii z rozpędu wyłączył też… sam siebie:
Facebook kontra Australia. Kto na kim zarabia, czyli wojna na liczby
Retoryka amerykańskiego giganta nie zmienia się od niemal roku. Facebook jasno i wyraźnie daje do zrozumienia, że wydawcy, publikując treści na Facebooku, zyskują pieniądze. I nie ma najmniejszego powodu, żeby jeszcze Facebook miał im za to płacić. Nie ma też mowy o dzieleniu się wpływami reklamowymi przez Facebooka. Co więcej, przedstawiciele Facebooka twierdzą, że są one znikome.
O ile rząd szacował je na kilka miliardów dolarów rocznie, to już technologiczny gigant wykazywał inne kwoty. W ostatnim swoim raporcie przychody te ocenił na 407 mln dolarów, i to tych australijskich (315 mln dolarów). Facebook wskazuje, że w zeszłym roku dzięki niemu australijskie media otrzymały 5,1 mld darmowych „poleceń” od użytkowników Facebooka. Dzięki temu wzrósł ruch na ich stronach i zarobiły więcej pieniędzy na paywallach oraz sprzedaży reklam.
Czytaj też: Koniec ery pisania na Facebooku i Twitterze. Nowe media społecznościowe są oparte na głosie
Nowe przepisy – na razie jeszcze przechodzące przez etap prac parlamentarnych, ale raczej nieuchronne – wymuszają na Facebooku i Google podzielenie się częścią wpływów z reklam, skoro dzięki agregowaniu cudzych treści przyciągają użytkowników. Co prawda przepisy mówią o tym, że wydawcy i agregatorzy treści mają się dogadać co do stawek, ale gdyby współpraca miała się nie układać dobrze – Australijska Komisja Konkurencji i Konsumentów miałaby prowadzić arbitraż.
Australia walczy z Facebookiem. O wolność naszą i waszą?
Wojna pomiędzy Australią a koncernami technologicznymi, to przede wszystkim kwestia pieniędzy. Dodatkowe kilkaset milionów dolarów zapewne pomogłyby wydawcom na Antypodach lepiej funkcjonować, z kolei działanie Facebooka czy Google stałoby się bardziej transparentne. Wszyscy byliby zadowoleni, może poza Big Techami.
W tle majaczy jeszcze kwestia bezpieczeństwa narodowego i bezpieczeństwa użytkowników serwisów. Facebook, wyłączając Australijczykom możliwość publikowania i polecania podstawowych informacji na serwisie, z którego miliony z nich korzystają na co dzień, pokazał do czego jest zdolny. I jak wielką władzę posiada. Dla nas to cenna lekcja. Przekazanie Big-Techom zbyt wielkiej części rynku interakcji internetowych oraz pośrednictwa w przekazywaniu informacji może się skończyć „blackoutem”. Unia Europejska – mająca swoje pomysły na uregulowanie Bit-Techów – powinna bacznie przyglądać się temu, co dzieje się w kraju kangurów.
Czytaj też: Ruszyła Albicla, polska alternatywa dla Facebooka. Dlaczego nie warto śmiać się z jej porażki?
Co się stanie, jeśli Mark Zuckerberg któregoś dnia wyłączy informacje na temat jednego kandydata w wyborach lub zablokuje możliwość publikacji treści o sytuacji politycznej w danym kraju? Wszechwładza Big-Techów, która objawiła się w pełnej krasie choćby w przypadku zablokowania Trumpa przez Twittera, to tylko pierwszy symptom. Dopiero na przykładzie Australii i zachowania Facebooka widzimy, że Big-Techy mogą mieć wpływ na całe kraje i społeczeństwa.
Dlatego oczy całego świata zwrócone są właśnie na Australię. Niewykluczone, że po pierwszym szoku okaże się, iż australijskie media radzą sobie bez Facebooka. Być może lojalność ich użytkowników wzrośnie, a to Facebook – pozbawiony wartościowego kontentu – będzie karlał. Zresztą w Australii zaczyna się już nowa odsłona akcji #deletefacebook. Poprzednia była związana z aferą Cambridge Analitica.
Media i analitycy będą z zapartym tchem czekali na pierwsze dane dotyczące zmian w ruchu na stronach internetowych wydawców. Dla Facebooka konsekwencje będą bardziej długoterminowe. Pokazał pazury i zapewne teraz będzie musiał się mocno pilnować.
Na razie za wcześnie jeszcze mówić, że na naszych oczach tworzy się historia. Jednak mnóstwo państw chce zobaczyć jak z potęgą koncernów technologicznych poradzą sobie Australijczycy. Czy uda się im zmusić koncerny do zapłaty tantiem za wykorzystywanie newsów tworzonych przez media? Jeśli tak, to w jakiej formie? Czy jak w Austrii, Wielkiej Brytanii, Francji, czy koślawo, jak w Polsce? Czy śladem Australii pójdą inni?
Krajobraz po bitwie
Na razie nie wiadomo, kiedy wszystko wróci do normy, a Australijczycy będą mogli znów publikować, czytać i polecać swoje newsy na Facebooku. Nieznane są także straty wydawców związane choćby z ewentualnym zmniejszeniem ruchu na serwisach internetowych. Rano na kryzys związany z Facebookiem zareagowała natomiast Australian Securities Exchange – największa australijska giełda papierów wartościowych zaliczyła spadek, ale niewielki (o 1,22 proc). To może oznaczać, że inwestorzy uważają, że media są bardziej potrzebne Facebookowi, niż Facebook mediom.
Dziś Australia jest nowym, ciekawym polem bitwy na wielkiej wojnie państw i Big-Techów. Australia uderza ustawą, Polska Orłem Białym, czyli alternatywnym dla Facebooka portalem społecznościowym Albicla. Na pewno będzie coraz więcej różnych inicjatyw ograniczających władzę Big- Techów. Państwo Facebook właśnie przechodzi do defensywy.
Gdyby mi jakiś idiota próbował wmówić, że to ja mam zapłacić za robienie mu reklamy, a nie na odwrót, to też bym pogonił z buta. Poza tym z punktu widzenia konsumenta, po mojej stronie jest właśnie facebook, a nie media. To facebook walczy o prawo do darmowego cytatu i dzielenia się informacją, a media poprzez presję finansową próbują to prawo ograniczyć.
Fejsbuk nie tylko umożliwia wstawianie linków, ale i je „obrabia”, zaciągając podglądowy obrazek, tytuł, nagłówek. Możliwe, że na własne potrzeby zaciąga całe treści. Fejsbuk dokonuje analizy zachowań wobec danej treści zewnętrznej, jak czas wyświetlania, reakcje, komentarze, udostępnienia dalej, kliknięcia. Dzięki wtyczkom na zewnętrznych stronach, Fejsbuk może też śledzić naszą aktywność już po przejściu na inną stronę. W ten sposób, wiedząc o naszych zachowaniach na poszczególne treści, Fejsbuk profiluje użytkowników i oczywiście na tym zarabia. Do tego dochodzą same treści, które też mogą w jakiś sposób przyciągać użytkowników – bez treści zewnętrznych Fejsbuk byłby przynajmniej ciut mniejszym gigantem. W ten sposób Fejsbuk zarabia na treściach zewnętrznych. Fejsbuk co prawda przyczynia się do zwiększenia ruchu na stronach zewnętrznych (który to ruch wcześniej przejął), ale badania pokazują że większość ludzi nie klika w łącze, a jedynie skupia się na zdjęciu, tytule i nagłówku, które już znajdują się na Fejsbuku. Fejsbuk wyraźnie przejął spory ruch w sieci, zarabiając na tym ogromne pieniądze i wykorzystując w jakiejś części treści zewnętrzne.
podsumowując twoją wypowiedź – facebook zarabia na promowaniu treści zewnętrznych. Czyli reklamuje treści zewnętrzne. Za to facebook powinien pobierać wynagrodzenie, a nie je uiszczać.
Tyle, że to nie jest żadna reklama. Reklamą nie jest wstawianie gotowych treści z innych źródeł i wykorzystywanie tych treści do napędzania własnego portalu.
Kupując np. ciuchy z wielkim logo płacisz grubą kasę za robienie reklamy producentowi. Podejrzewam, że ci to nie przeszkadza.