W zeszłym roku spędziliśmy w sieci ponad dwa razy więcej czasu niż w 2019 r. Przy okazji wydając tam więcej pieniędzy. Ale też dostaliśmy do ręki narzędzia pozwalające oszczędzać czas. Jaki jest technologiczny bilans pandemii? Zastanawiamy się nad tym przy okazji pierwszej rocznicy jej wybuchu w Polsce. Oto Polska cyfrowa czasu COVID-19?
4 marca 2020 r. ogłoszono w Polsce pierwszy przypadek koronawirusa. W kilkanaście następnych dni rząd zamknął kolejno szkoły, kawiarnie i restauracje, teatry i kina, siłownie i baseny, zakłady kosmetyczne i fryzjerskie. Zostaliśmy zmuszeni do zamknięcia się w domach. W nasze życie jak walec wtoczyły się nieznane wcześniej bądź z rzadka słyszane słowa takie jak kwarantanna, respiratory, lockdown. Szerzej poznaliśmy Zoom-a, zakupy internetowe przestały kojarzyć się z wielkomiejską ekstrawagancją, zaś eleganckie ubrania zamieniliśmy na wygodne dresy (także z siecówek).
Rok pandemii, cyfrowa rzeczywistość
Opuściliśmy firmowe biurka, kawiarniane stoliki, teatralne i kinowe sale, dopiliśmy ostatnie piwo w knajpie i przenieśliśmy się do domu. A dokładniej przed monitor. To on stał się naszym oknem na świat. Poprzez sieć uczyliśmy się, pracowaliśmy, kochać i nienawidzić. Spora część z nas spotkała się z bliskimi na święta Bożego Narodzenia poprzez kamerkę internetową. Niewykluczone, że także Wielkanoc spędzimy na łączach.
Zdalna praca, która przed pandemią była benefitem, stała się koniecznością. W dłużej perspektywie koniecznością duszną i męczącą. Nauczanie zdalne było od samego początku udręką dla dzieci i nauczycieli. Randki online – niegdysiejsza alternatywa dla rozłączonych kochanków – stały się udziałem wczorajszych miłośników barowego flirtu. Zrozumieliśmy dwie rzeczy. Raz, że życia nie da się przenieść do sieci. Dwa, że bardzo uzależnieni jesteśmy od technologii, w tym od mediów społecznościowych. Technologia okazała się ratunkiem i zarazem męką czasów pandemii.
Jak podaje Personnel Service, powołując się na dane z badania Gensler i raportu Oracle, home office jest większym obciążeniem dla młodych osób. Oracle podaje, że 89 proc. pracowników w wieku 22-25 lat i 83 proc. w wieku 26-37 lat odczuwało więcej stresu i niepokoju w pracy niż wcześniej. Dla porównania osoby mające od 55 do 74 lat zwiększone napięcie dotyczyło już 62 proc. zatrudnionych.
Faktem jest, że korzystając z internetu, jesteśmy bombardowani tysiącami bodźców i zywczajnie nie ogarniamy. Jesteśmy zmęczeni tą kakofonią. Menadżerowie, którzy potrafili oczarować salę podczas żywego spotkania byli bezradni na Teams-ach. Najlepsi sprzedawcy, którzy w ciemno sprzedawali wszystko podczas jednej kawki, zgłupieli. A szeregowi pracownicy, studenci, uczniowie? Byli zmęczeni wiecznym wystawieniem się na intymność. Włączając kamerki musieli pokazywać siebie w domowym otoczeniu, do tego zmuszając się do ciągłego patrzenia na siebie. Bezlitosna ciągła autorefleksja od której nie było ucieczki.
Otyłość XXI wieku
W 2020 roku konsumowaliśmy świat cyfrowo. Pokochaliśmy seriale. W pierwszym kwartale 2020 roku Netflix zyskał niemal 16 mln subskrybentów na całym świecie i był to najlepszy wynik platformy w jej historii.
Jeszcze w grudniu 2020 firmy Sapio Research i DoubleVerify opublikowały wyniki swoich najnowszych badań, które zrealizowano na grupie 10 tysięcy respondentów ze Stanów Zjednoczonych i Europy. Jak wynika z raportu zatytułowanego „Cztery Główne Zmiany w Świecie Mediów i Reklamy w 2020” (Four Fundamental Shifts in Media & Advertising During 2020), średni dzienny czas spędzany przed ekranem telefonu, telewizora lub innych urządzeń, wyniósł 6 godzin i 59 minut i było to o 4 godziny więcej niż w 2019 roku. Daje to wzrost o 130%!
Największymi beneficjentami zmiany były: kanały social media (48% wzrostu), strony i aplikacje z informacjami, newsami (47%), serwisy streamingowe, takie jak Netflix czy HBO Go (47%), telewizja (45%) i gry na sprzęty stacjonarne, jak i mobilne (37%).
Pandemia cyfrowa
Utuczyliśmy się cyfrowymi treściami. Do debaty wróciło – wymyślone już w 2013 roku na łamach Guardiana – pojęcie otyłości cyfrowej. Według brytyjskiego dziennika ludzi cyfrowo otyłych charakteryzuje brak umiarkowania w korzystaniu z technologii. Nadmiar i rozpasana konsumpcja. Ale jak tu nie konsumować, gdy świat zewnętrzny zamknięty, a okno przeglądarki wiecznie otwarte? Jak nie popaść w binge-watching, gdy w kinowych salach zbiera się kurz? Jak nie wejść na pełnej w YouTube party, gdy wielkie koncerty są – nomen omen – pieśnią przeszłości? W końcu jak nie klikać na Messengerze, gdy znajomi drugi tydzień na kwarantannie, w izolacji, bądź z obawy o zdrowie bliskich uskuteczniają jedynie spacery do sklepu?
W 2020 konsumowaliśmy treści cyfrowe bez właściwego jadłospisu. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek uczył nas korzystania z sieci? A może młodzież, nagle zamknięta w czterech ścianach, przeszła kurs internetowego BHP? Czy pani Mariola, lat 55, księgowa z Radzymina, nagle przeniesiona na home office miała czas i możliwość, by poznać szanse i zagrożenia, pokusy i zbawienia wirtualnego życia? Weszliśmy w zdalne życie bez przygotowania, bezterminowo, beznadziejnie. Jednak największym problemem była nie skala cyfrowej konsumpcji, ale jej jakość.
„Z internetem jest trochę jak z nawykami żywieniowymi. Przez lata ewoluował jednak niekoniecznie w kierunku, jakiego oczekiwaliśmy. Dzisiaj w sieci znajdziemy głównie treści niskiej jakości, mało odżywcze, serwowane szybko i byle jak. Niczego nie wnoszą do naszego życia, są więc typowym junk foodem
– podkreśla Michał Bąk, współzałożyciel platformy społecznościowej Founders.pl, która łączy przedsiębiorców z różnych branż. Ekspert wskazuje jednak na pewien trend:
„Mimo wszystko zauważam, że rośnie liczba użytkowników sieci, którzy decydują się na “cyfrową dietę”. Coraz większą popularnością cieszą się targetowanych platform społecznościowych, które łączą ze sobą przedstawicieli danej branży lub osoby o podobnych zainteresowaniach. Pozostając w terminologii dietetycznej, podsumuję to następująco: świadomi konsumenci internetu szanują swój czas i zdrowie, dlatego poszukują treści jakościowych, które będą niczym menu diety pudełkowej„
Cyfrowa dieta
Krótkie lato 2020 było momentem względnej normalności. Zapełniły się kawiarnie, nad Bałtykiem znów parawaning kwitł w najlepsze, a grillowanie znów stało się naszym sportem narodowym. Jeszcze nie wszystko było normalne: wciąż zamaskowani robiliśmy zakupy a piłkarskie mecze śledziliśmy z kanapy. Mimo to wiele osób wierzyło naiwnie, że nie będzie drugiej fali pandemii. Ta przyszła i uderzyła ze zdwojoną siłą. Znów wróciliśmy przed monitory.
O ile w trakcie pierwszego lockdown wykazywaliśmy się hartem ducha, wypisywaliśmy zgodnie #ZostańWDomu #StayHome, klaskaliśmy medykom i samym sobie, to przy drugim zamknięciu pojawiła się frustracja i zmęczenie. Baterie heroizmu się wyczerpały. Picie piwka do ekranu już nie było takie fajne. Randka na Skypie przestała podniecać. Scrabble w Kurniku? Ileż można. Szukaliśmy ucieczki. Wiedzieliśmy, że potrzebujemy higieny cyfrowej. O metodach na technologiczny detoks pisała na naszych łamach Joanna – ja dodam od siebie, że na jesieni nie przyjął żadnego zaproszenia na browarka przed kamerą. Miałem dość. Podobnie jak wielu innych spuchłem od cyfrowego świata i potrzebowałem diety. A to wieczór bez telefonu, a to weekend bez dotykania komputera – przepisy były proste, ale życie zweryfikowało plany. Czy to z racji zawodowych czy towarzyskich – w każdym razie trudno było przejść na offline.
Okazało się, że życie offline nie istnieje. Poza siecią są puste ulice i place, puste witryny i nieznośnie smutne wnętrza dawnych lokali. Owszem był las, łąka, książka. Ale książka nieopowiedziana to książka do końca nie przeczytana? Jak opowiadać, gdy kluby czytelnicze zamknięte. Zachwyt nad pierwszą od wielu lat zimową aurą w stolicy? Bezcenny, ale jeśli ten zachwyt z kimś dzielisz. O drugiego człowieka najłatwiej było w sieci. I tak wracaliśmy do punktu wyjścia.
Nieoczekiwany pochód Internetu
Każda akcja rodzi reakcję. Miniony rok był czasem, gdy po raz pierwszy tak mocno Internet wyszedł na ulicę. Dosłownie. Memy stały się rzeczywistością, archetypy z forów i społecznościowych grupek ożyły. Wszystko za sprawą Strajku Kobiet. Były to największe protesty w najnowszej historii Polski, ale też największy karnawał i uliczna impreza, jaka wydarzyła się nad Wisłą.
Na transparentach Strajku Kobiet mogliśmy oglądać żywe kopie popularnych memów. W porównaniu z protestami pokolenia „Solidarności” i KOD-owców erupcja twórczości i kreatywności była wręcz niebywała. Od prostych a wymownych ośmiu gwiazd, przez literackie odniesienia („Anuszka rozlała już olej”) po wierszyki, obrazki, fotomontaże. To był prawdziwy karnawał, który nakręcił się w Internecie.
Ludzie tańczący poloneza pod siedzibą partii rządzącej, gardłowanie przekazu dnia na nutę „Call on me” Erica Prydza. Sprawa połączyła miliony ludzi, ale rozmawiając z uczestnikami i uczestniczkami protestów słyszałem, że dla części z nich udział w protestach był okazją do wyjścia do ludzi. Fakt, to był pierwszy powszechny protest w Polsce, który miał elementy wielkiej ulicznej imprezy. Jesienny karnawał w środku pandemii. To o czym pisaliśmy w sieci, wykrzyczane i wypisane na ulicy. Mateusz Morawiecki zachęcał, by „owszem protestować, ale przez Internet” ale nie miało to sensu. Skoro na ulicach była największa impreza sezonu i można było do tego głośno wykrzyczeć co się sądzi o władzy.
Cyfrowa władza
Styczeń pokazał, że także zza Oceanem protesty można rozpalić poprzez media społecznościowe. Oszalały do reszty Trump, niemogący się pogodzić z porażką, wezwał do walki. Na Twitterze rozgorączkowany zaczął publikować fake-newsy o rzekomych oszustwach wyborczych. Resztę znamy z przekazów telewizyjnych i internetowych. To było tylko rozwinięcie rewolty, która zaczęła się w mediach społecznościowych.
Efektem tej „rewolucji” było zbanowanie Trumpa. Ruch ten rozpalił tlącą się od dłuższego czasu dyskusję na temat władzy technologicznych gigantów. Pisaliśmy tutaj o polskiej szarży Orła Białego (Albicla), o konflikcie Australii z Google’em i Facebookiem, o szansach i możliwościach opodatkowania gigantów cyfrowych. O tym, że Big Tech ma zbyt wielką, trudną do uregulowania władzę przekonują się już nawet entuzjaści cyfrowych gadżetów.
Po roku spędzonym przed monitorem, ekranem smartfona czy tableta coraz bardziej świadomi stajemy się, jak bardzo staliśmy się zależni od cyfrowego świata. Obrośliśmy w „tłuszcz danych”, nowe przyzwyczajenia i schematy.
Czy nadmiar technologii TYLKO zaszkodził?
Nieuczciwe byłoby twierdzić, że przeniesie życia do Internetu miało swoje szkody. Pandemia była wielkim testem transformacji cyfrowej. Nagle okazało się, że wiele spraw da się załatwić bez wychodzenia z domu. Urzędy i instytucje, które wzbraniały się przed cyfryzacją, nagle nie miały wyjścia. Dokumenty możemy podpisywać cyfrowo, a sklepy mogą pełnić funkcję showroomów – gdzie oglądamy rzeczy przed ich zakupem w sieci. Być może wielkie galerie handlowe nie są już potrzebne?
Nie musieliśmy spędzać wielu godzin na nudnych korpo-spotkaniach. Można było włączyć się na wideo-spotkaniu, biernie słuchać robiąc swoją robotę. Pomijam już, że zyskaliśmy ogrom czasu, ponieważ odpadły dojazdy do pracy.
Na jesieni zdarzyło mi się uczestniczyć w dwóch konferencjach dziennie.
W dwóch strefach czasowych. Bez ruszania się z domu i bez śladu węglowego. Oczywiście zabrakło networkingu, ale jeżeli ktoś potrzebował nawiązać biznesowe relacje, to możliwości nie brakowało. Wybrałem się na dwa festiwale filmowe, na których nigdy nie byłem. Znów nie ruszając się z domu. Była to niewątpliwa wartość. Przed pandemią bym nawet tego nie spróbował. A czy po pandemii, gdy to wszystko się już skończy, spróbuję festiwalu online? Niewykluczone. Okazało się, że może być to ciekawe doświadczenie.
Kto nie chce żeby było normalnie?
Powrót do normalności – niezależnie czy nastąpi za parę miesięcy, czy za rok, dwa – będzie długotrwały i trudny. Pandemia i cyfrowa epoka namieszały nam w głowach.
„Z konsekwencjami psychologicznymi pandemii będziemy się borykać przez długie lata. Już w tej chwili mówi się o ostrych zaburzeniach psychicznych związanych z pandemią, porównywalnych do zespołu stresu pourazowego”
– mówiła w rozmowie z Gazetą Wyborczą dr Agata Rudnik. Zdaniem psycholożki generacja COVID-19 to stosunkowo trwałe zjawisko. Technologia nie sprawiła, że „żyliśmy tak samo, tyle, że w sieci”. Okazało się, że życia nie da się przenieść do sieci i przeorganizować go na cyfrowe. Rok pandemii, obostrzeń, zamknięcia przed ekranami spowodował wiele zmian. Wielu ludzi uzależniło się od technologii, zamknęło na żywe relacje i będzie miało problem z ponownym otwarciem.
Wiemy już, że w tym aspekcie technologia zawiodła. Dolina Krzemowa nie zapobiegła epidemii, a w jej trakcie nie wystosowało żadnego narzędzia do realnej walki. Wręcz przeciwnie. Google, Facebook, Instagram, TikTok skorzystały z okazji. Zarobiły na nas jeszcze więcej, jeszcze mocniej od siebie uzależniły. Dla akcjonariuszy Big Tech-u pandemia mogłaby trwać w nieskończoność. Wszak najlepiej zarabia się na wojnie. Najlepiej na takiej, gdy twoi klienci są zarazem mięsem armatnim.
A spasieni cyfrowo jesteśmy najlepszą amunicją i celem zarazem. Z kim walczy Big Tech, jeśli już o wojnie mowa? Z lepszym jutrem, w które jeszcze wczoraj wierzyliśmy?
dobry tekst!
Dziękujemy
i polecamy się!
Przed pandemia nie chciało mi się chodzić na siłownię i tyłem. Jak już wiedziałem co się kroi, że nas zamkną to kupiłem szybko hantle 2x20kg. Jak nas wypuścili to dokupiłem ławeczkę składana. Rok pandemii a ja przybralem trochę mięśni, wyrzeźbilem ciało i parę kilo spadłem na wadze, bo nawet jak śpię więcej mięśni więcej spala.
Zrobiłem kilka kursów online a najlepszy to wakacyjny na Harvard Komputer Science i mam już na ścianie w salonie dyplom Harvardu 🙂
Naprawdę świetny tekst, szacunek i gratulacje.
Dziękujemy, zachęcamy do lektury naszych innych tekstów 🙂