Jako gatunek przegrywamy wojnę z naturą. Pandemia COVID-19 zbiera swoje żniwa w najlepsze. A to dopiero uwertura do kolejnych kataklizmów i kryzysów. Zarazem zewsząd słychać, że tylko technologia może nas przed nimi obronić. Czy to oznacza, że musimy się jej podać, niezależnie czy tego chcemy, czy nie?
Wczoraj przekroczyliśmy barierę 12 tys. zakażeń COVID-19 dziennie. Druga fala koronawirusa zbiera swoje żniwo i nie zanosi się, żeby było lepiej. Raz, że właśnie rozpoczyna się sezon grypowy, a jesienna słota sprzyja namnażaniu się wirusów, dwa, że wzrasta odsetek ludzi sfrustrowanych pandemią, a także tych, którzy jej istnienie wprost negują. Krótko mówiąc: nie jest dobrze.
Widać jak na dłoni, że cuda technologiczne nie uchroniły nas przed pandemią. Najbardziej rozwinięte technologicznie kraje, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, są dużo gorszej sytuacji niż te rozwijające. Dolina Krzemowa, która miała dyktować kierunek zmian na świecie, kompletnie zawiodła. Amerykańskie Laboratorium Przyszłości nie zapobiegło epidemii, a w jej trakcie nie wystosowało żadnego narzędzia do realnej walki.
Przekonanie, że Dolina Krzemowa żyła w bajce i nie służyła ludzkości, jest powszechne. David Rotman w głośno komentowanym tekście dla „MIT Technology Review” – „Covid‑19 has blown apart the myth of Silicon Valley innovation” – pisał wprost o wielkiej indolencji cyfrowych gigantów i start‑upów, które miały zmienić świat.
Demokracja szkodzi rozwojowi
Paradoksalnie najciekawsze technologiczne rozwiązania przyszły ze wschodu. Już w lutym Chiny zaprzęgły do walki z koronawirusem technologię. Oczywiście we właściwy sobie, autorytarny sposób. Czyli wprowadzili mechanizmy śledzenia telefonów komórkowych, zaawansowane systemy rozpoznawania twarzy z funkcją odczytu temperatury ciała na odległość. Do tego drony pilnujące obywateli.
Co ciekawe dziennikarze „New York Timesa” przeprowadzili analizę kodu chińskiej aplikacji mającej pomóc opanować zagrożenie, która wykazała, że system nie tylko decyduje o tym, kto może swobodnie poruszać się w przestrzeni publicznej, ale bez wiedzy użytkowników wysyła ich dane policji oraz organom ochrony zdrowia. Chińczycy szczególnie jednak nie protestowali, ale dziś sytuacja z koronawirusem w Chinach jest opanowana.
Skutecznie z pandemią radzi sobie także Singapur. Tutaj pomocą była rządowa aplikacja Trace Together. Już w kwietniu korzystało z niej ponad dwa miliony użytkowników, co stanowiło ok. 37% populacji tego państwa-miasta. Aplikacja była inspiracją dla wielu krajów – bowiem ta w przeciwieństwie do chińskiego rozwiązania nie zbierała danych użytkowników – także dla Polski.
W Polsce rodzimym rozwiązaniem jest aplikacja StopCovid (którą jednak poleca Marcin w swoim tekście). Niestety nad Wisłą zainstalowało ją jedynie milion obywateli, czyli niecałe 3% populacji. Aplikacja nie spotkała się z ciepłym przyjęciem polskich serc. Popularności nie przysporzyła jej na pewno afera związana z podejrzeniem o szpiegowanie i zbieranie danych. Kiedy już aplikację „naprawiono” – wdrożono śledzenie kontaktów smartfonów za pomocą technologii Bluetooth zamiast geolokalizacji – epidemia przycichła, ale denialiści covidowi stali się głośniejsi. COVID-19 zyskał grono sympatyków. Aplikacja wciąż dołowała w rankingu sympatii.
Strategia walki z COVID-19: bić, pałować, nie oszczędzać?
Premier Mateusz Morawiecki pytany o strategię walki z drugą falą pandemii, powtarzał, ze rozwiązaniem może być instalacja aplikacji. Wtórowała mu była minister rozwoju Jadwiga Emilewicz i anty-Midas polskiej polityki Jacek Sasin. Jak można było się spodziewać: żadnego lawinowego wzrostu instalacji aplikacji nie zanotowano. Nie pomogło przekonywanie, żadne prośby.
Ale co by było gdyby, zamiast próśb były jednak groźby? Czy jeśli technologia – dopóki nie wdroży się szczepionki – jest jedynym realnym rozwiązaniem, to nie powinno się jej wdrażać przymusowo?
Kolega redakcyjny, Maciej Samcik, w swoim tekście zauważa, że skuteczność aplikacji anty-covidowych pojawia się, gdy pobierze ją co najmniej 60% populacji kraju (takie są szacunki badań z Uniwersytetu Oksfordzkiego). Żaden kraj demokratyczny nie zbliżył się do tej kwoty. Najbliżej są Islandczycy, gdzie aplikację pobrało 38% obywateli, całkiem nieźle jest w Niemczech, gdzie co piąty obywatel to zrobił.
W przypadku Islandii pomocna może być duża świadomość obywatelska, kulturowa protestancka etyka, a także mała liczebność wyspy i fakt, że ponad 30% obywateli kraju mieszka w stolicy. Nie zmienia to faktu, że wciąż w żadnym kraju demokratycznym, żadnym nieprzymusowym działaniem nie udało się osiągnąć nawet połowicznego nasycenia aplikacją. Może więc problemem jest demokracja, związane z nią poszanowanie prywatności i szeroko pojęte prawa człowieka?
Albo postęp albo prawa człowieka
Warto się zastanowić czy makiaweliczna metoda walki z koronawirusem nie jest jedyną skuteczną. Już teraz wiemy, że pobłażanie denialistom covidowym nie popłaca. Ostatnio głośno było o przypadku z Wrocławia, gdzie dwóch zwolenników „myślenia” negujących istnienie wirusa trafiło z objawami zakażenia SARS-CoV-2 do szpitala. Jeden z nich w ciężkim stanie. Kilka dni temu policja brutalnie stłumiła protesty denialistów w Pradze. Słuchając wypowiedzi kolejnych szefów rządów, można zauważyć, że cierpliwość władz jest na ukończeniu. Nie tylko w Czechach.
W swoim tekście wokół COVID-19 i technologii Samcik zastanawiał się, czy najprostszym rozwiązaniem nie było współdziałanie z operatorami komunikacyjnymi. A co, gdyby operatorzy telekomunikacyjni „przesłali” na nasze smartfony aplikację, która nie robiłaby nic innego, jak tylko ostrzegała nas o tym, że jesteśmy za blisko drugiego człowieka? Bez żadnego rejestrowania, zbierania danych, geolokalizowania. Zrobiliby to bez dyskusji, bez negocjacji. W praktyce wyglądałoby to tak: chcesz mieć smartfon w kieszeni, wygodę szybkiego kontaktu z innymi, dostęp do całego świata i wszechwiedzy internetu, musisz mieć i tę aplikację. Brzmi jak plan walki z COVID-19?
Oczywiście nic takiego się nie zdarzy. Po pierwsze byłby samobój dla operatorów komórkowych, masowy odpływ klientów i morze hejtu. Po drugie już sama zapowiedź takiego rozwiązania wywołałaby protesty, wobec których strajki przeciw ACTA były brzęczeniem muchy wobec odłogu startu odrzutowca. Już widzę te wszystkie transparenty z hasłami „nie damy się śledzić”, czy „nie dam się zachipować” i tak dalej. Bronilibyśmy niezależności naszych smartfonów jak niepodległości. Pisalibyśmy zagrzewające do buntu posty na Facebooku.
Nasze podwójne standardy
No właśnie, na Facebooku. Tym wszystkim, którzy boją się technologii i zbierania danych, ich własna obecność w mediach społecznościowych nie przeszkadza? Nie trzeba oglądać głośnego dokumentu Netfliksa „Social Dilemma”, żeby wiedzieć, że za wygodę kontaktu z bliskimi i dietetyczne strzały dopaminy (lajki na Facebooku działają jak jedzenie czekolady – więcej o tym pisał Maks Zbybicki) płacimy danymi. Dlaczego mając coraz większą świadomość, jak działa Instagram czy Facebook nie usuwamy kont z tych mediów społecznościowych? Po prostu akceptujemy ten rachunek zysków i strat. Bo jest to przyjemne, miłe, pozwala na autokreację i przekraczanie fizycznych barier.
Uważamy, że nasza wygoda jest dla nas ważniejsza niż prywatność. Wszystko jest kwestią narracji. Dobrze opowiedziana historia z tragedii robi idyllę. Dlatego też kochamy spędzać czas w sieci. Chętnie dzielimy się zdjęciami na Instagramie, przekonania politycznymi na Facebooku, decyzjami zakupowymi w wyszukiwarce Google.
Jeśli sprzedajemy swoje dane (oczywiście zakładając, że aplikacje anty-covidowe mogą w jakiś sposób nam zaszkodzić) za strzały dopaminowe, to dlaczego nie chcemy ich oddać w imię zdrowia? Dlaczego boimy się technologii, a nie straszne nam starcia z policją w obronie miejsc pracy? Jeśli najważniejsze dla nas jest zdrowie, to dlaczego biomy się pozornej ingerencji w nasze smartfony?
Czego się boicie? Samych siebie się boicie!
Myliłby się ten, kto twierdzi, że wdrożenie aplikacji anty-covidowych byłoby tragicznym krokiem na drodze do zniewolenia ludzi. Jesteśmy niewolnikami naszej kultury i systemu. Do końca XVIII wieku myślenie w całej Europie kształtowało chrześcijaństwo. Do dziś religia jest mind-makerem w wielu krajach. Na przestrzeni ostatnich lat zgodziliśmy się na kolejne ograniczenia wolności na rzecz naszej wygody. Akceptujemy przepisy ruchu drogowego, by jeździć samochodem, płacimy kartami płatniczymi, a oszczędności trzymamy w banku, nie skarpecie.
Być może nas lęk przed zaawansowaną technologią bierze się z pop-kulturowych klisz. Z hollywoodzkich produkcji „wiemy”, że sztuczna inteligencja jest zła i chce zniszczyć człowieka. Nie pomagają w tym sztance z literatury sience-fiction, gdzie zaawansowana technologia w najlepszym wypadku jest niezrozumiałą siłą. Oczywiście to temat na zupełnie inną opowieść.
Teraz bronimy się przed technologią – której ufamy coraz mniej, jak wskazuje najnowszy raport Fundacji Digital Poland – i zapominamy, że bardzo często innowacje powstawały wbrew społecznej akceptacji. Loty w kosmos, które dziś na nową nas fascynują dzięki Elonowi Muskowi są przecież efektem nazistowskich prac nad śmiercionośną bronią V-2, a internet powstał na potrzeby wojska, którego o humanitaryzm nie posądzalibyśmy. Tak, postęp w dziejach ludzkości nierzadko dokonywał się bez społecznej zgody.
Smutek anarchisty altruisty w czasach COVID-19
Na koniec ostatnie pytanie. Czy jeśli dziś boimy się aplikacji takich jak stopCOVID, to czy jutro nie będziemy się bać szczepionki. Jeśli dziś nie potrafimy wyegzekwować instalacji aplikacji, czy będziemy potrafili przekonać do szczepień? Może to właśnie autorytarne działania, przymus instalacji i wakcynacji jest rozwiązaniem. Pozostawiam to pytanie otwarte. Sam jako skrajny liberał i indywidualista jestem przeciwny zmuszaniu obywatela do czegokolwiek. Z drugiej jednak strony wiem, że bycie w społeczeństwie bez respektowania umowy społecznej i poświęcania swojej wolności na rzecz dobra wspólnego, nie jest możliwe.
Jeżeli szczepionka przejdzie wszystkie przewidziane procedurami testy kliniczne i zostanie zatwierdzona przez polską służbę zdrowia, to tak, zaszczepię się. Problem w tym, że wszyscy spieszą się z pracami nad szczepionką i mogą pomijać część procedur.
Natomiast na śledzenie z użyciem telefonu nie godzę się. Często wychodzę z domu bez telefonu, a teraz to już zawsze go wylogowuję przed wyjściem. W telefonie nie mam aplikacji Facebooka (i żadnych mediów społecznościowych, bo nie ma sklepu Play czy AppStore) i nie dostarczam tam treści pod nazwiskiem. Wdrożyłam kilka innych sposobów ochrony prywatności, skutecznych.
A może nie tyle obawiamy sie samej technologii co tego, że nasza wspaniała władza (jaka by nie była) raz zdobytych przy okazji kryzysu pozycji (uprawnień, dostępu do danych etc.) po zażegnaniu tegoż kryzysu już nie odda?
W tym przypadku nie mamy kryzysu zaufania do technologii tylko kryzys zaufania do władzy/polityków.
Dokładnie, technologie nic tu nie jest winna, tylko zleceniodawca tej aplikacji. Trzeba naprawdę mieć nie po kolei w głowie żeby aplikacji stworzonej na zlecenie PIS dać dostęp do danych wrażliwych. Samobójstwo.
„Trzeba naprawdę mieć nie po kolei w głowie żeby aplikacji stworzonej na zlecenie PIS dać dostęp do danych wrażliwych.”… Nie ma znaczenia – PiS, PO jedno zło (inni też).
Działania rządów i polityków – zasadniczo niezależnie z jakiego obozu pochodzą – mają jedną cechę wspólną: zdobywanie i akumulację władzy. I tak jak tymczasowo wprowadzone / podwyższone podatki mają to do siebie, że po pewnym czasie zamiast znikać stają się stałymi elementami systemu podatkowego – patrz podatek Belki który miał w zamierzeniu być tymczasowym podatkiem i w tamtym czasie podratować finanse państwa czy podwyżka VAT-u która też miała być tylko na 4 lata z tego co pamiętam.
Jeśli ktoś się łudzi że państwo się wycofa z podatków to zapewne wierzy również w Świętego Mikołaja (choć jego istnienie w tym kontekście jest nawet bardziej prawdopodobne). I podobnie będzie z możliwościami inwigilacji obywateli – jeśli państwo raz się do tego dorwie to już nie odpuści.