Ustawa o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych – na razie w formie projektu – dziś po południu trafiła do oczu opinii publicznej. Po pierwszej lekturze proponowanych przepisów wygląda na to, że tytułowa „ochrona wolności” w praktyce oznaczać może zwykłą cenzurę. Jakie zapisy przemawiają na rzecz tej – niewesołej – konkluzji?
Jeszcze w połowie stycznia pisałem o tym, że rząd przygotowuje ustawę, która ma zająć się praktyką blokowania treści i użytkowników w portalach społecznościowych. Ofensywa ustawodawcza partii rządzącej miała być pokłosiem wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Tam Twitter i Facebook zablokowały konta prezydenta Donalda Trumpa po tym, jak jego zwolennicy przeprowadzili słynny szturm na Kapitol. Na całym świecie pojawiły się pytania i wątpliwości: czy największe nawet portale społecznościowe mają prawo decydować arbitralnie o granicach, które oznaczają dla ludzi de facto „być albo nie być” w Internecie?
Oburzyli się nie tylko zwolennicy Donalda Trumpa, ale też np. urzędnicy Unii Europejskiej. W polskim rządzie też zawrzało po tej „samowolce” amerykańskich cyfrowych gigantów. Mateusz Morawiecki napisał – nomen omen na Facebooku:
„Swoboda związana z brakiem regulacji Internetu ma wiele pozytywnych efektów. Ale są też negatywne: stopniowo zaczęły w nim dominować wielkie, ponadnarodowe korporacje, bogatsze i potężniejsze od wielu państw. Te korporacje zaczęły traktować naszą internetową aktywność tylko jako źródło zysku i wzmacniania globalnej dominacji. A także czuwać nad poprawnością polityczną tak, jak im się to podoba. I zwalczać tych, którzy się im sprzeciwiają. Ostatnio coraz częściej mamy do czynienia z praktykami, które – wydawałoby się – odeszły już do przeszłości. Cenzurowanie wolnego słowa, domena totalitarnych i autorytarnych reżimów, powraca dziś w formie nowego, komercyjnego mechanizmu zwalczania tych, którzy myślą inaczej”.
Cały wpis premiera Mateusza Morawieckiego przytaczam poniżej. Także dlatego, że jest tam sporo o cenzurze, której premier się mocno sprzeciwia.
Mimo tych deklaracji premiera, zapowiedź uregulowania zasad tego, co i na jakich zasadach może się pojawiać w Internecie, brzmiała niepokojąco dla wszystkich, którym znane są autorytarne ciągoty partii obecnie rządzącej Polską.
Eksperci krytykują projekt ustawy o wolności słowa
Zanim jeszcze premier zabrał głos, już na ustawą pracowało Ministerstwo Sprawiedliwości. Pieczę nad projektem objął Sebastian Kaleta, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Zbigniewa Ziobry. No i wreszcie mamy efekty tych prac. Dziś, około godz. 13.00 projekt trafił na stronę internetową rządu [TUTAJ PEŁNA TREŚĆ USTAWY]
Jeszcze przed publikacją projektu, bazując na nieoficjalnym przekazach, jego oceny podjęli się Krzysztof Izdebski z Fundacji ePaństwo i Patryk Wachowiec z Forum Obywatelskiego Rozwoju. Ich zdaniem ustawa może być zapowiedzią realnej cenzury mediów społecznościowych, a w przyszłości także większych obszarów sieci.
Także Sylwia Czubkowska, redaktorka Spider’sweb+ jest pełna wątpliwości. Dziennikarka pisze wprost, że „jej celem [ustawy] jest owszem zadbanie o wolność słowa ale bez refleksji nad jej granicami i negatywnym wpływem mediów społecznościowych na społeczeństwo”. Zdaniem Czubkowskiej konstrukcje prawne zawarte w nowych przepisach grożą tym, że „wolność słowa” może okazać się być wolnością tylko tego słowa, które będzie podobać się obecnemu rządowi. I to nawet jeżeli PiS nie wygrałby następnych wyborów.
Rzecznik Praw Internauty pod skrzydłami Zbigniewa Ziobry
Co mówi nowa ustawa? Projekt zakłada wprowadzenie instytucji polskiego przedstawiciela przy każdym działającym w Polsce gigancie technologicznym. A dokładniej: przy każdym serwisie społecznościowym mającym powyżej 1 mln polskich użytkowników, którzy rocznie składają powyżej 100 skarg na usuwane treści. Taki przedstawiciel np. przy Facebooku ma być odpowiedzialny za kontakty z polską administracją.
Z kolei każdy użytkownik, któremu zablokowano by treść lub konto ma mieć gwarantowane prawo odwołania się od tej decyzji do pracowników danej platformy. A więc: każdą reklamację ma zatwierdzać lub odrzucać „żywy” człowiek.
W założeniu chodzi o to, że człowiek nie jest tak bezduszny jak algorytm, więc będzie podejmował decyzje z większym wyczuciem, uwzględniając kontekst. Gorzej tylko, gdy polem refleksji owego człowieka będzie ideologiczne skrzywienie bądź interes polityczny.
Co więcej, administratorzy odpowiedzialni za blokowanie treści mają być obowiązkowo co pół roku szkoleni pod kuratelą Ministerstwa Sprawiedliwości. Czy na koszt giganta technologicznego, czy na koszt podatnika – nie ustalono. Rola Ministerstwa Ziobry jest tutaj kluczowa: szkolenie ma obejmować znajomość polskiego prawa i linii orzeczniczej sądów w sprawach, które mogą być przedmiotem sporów użytkowników z właścicielami mediów społecznościowych.
Tajna Rada
Funkcję „Rzecznika Praw Internauty” będzie pełniła 5-osobowa Rada Wolności Słowa. Ten organ ma na być powoływany przez Sejm wielkością kwalifikowaną (czyli trzy piąte Sejmu) na sześcioletnią kadencję. Ale jeżeli w pierwszym głosowaniu nie udało by się danego kandydata powołać, wystarczająca ma być już zwykła większość. Rada ma być od strony praktycznej „obsługiwana” przez Urząd Komunikacji Elektronicznej. Ten od czasu likwidacji Ministerstwa Cyfryzacji podlega bezpośrednio pod KPRM.
Ustawa nie precyzuje obowiązków Rady. Z ustawy wynika jednak, że to przed nią będzie odpowiadać usługodawca, czyli firma technologiczna reprezentowana przez przedstawiciela, o którym pisałem. Rada obraduje na posiedzeniach niejawnych i jej posiedzenia mogą odbywać się online.
Ustawa wskazuje, że „postępowanie dowodowe przed Radą ograniczone jest do dowodów przekazanych przez użytkownika wraz ze skargą, dowodów przekazanych przez przedstawiciela w kraju oraz dowodów możliwych do ustalenia na podstawie danych, którymi dysponuje Rada”. Rada nie przeprowadza dowodów z zeznań świadków, przesłuchania stron, opinii biegłych oraz oględzin. Co ciekawe samo zajęcie się treścią przez radę ma już charakter wiążący. Jak wskazuje ustawa „usługodawca nie może ponownie ograniczyć dostępu do treści, które były przedmiotem badania przed Radą„.
Ślepy pozew
Jeśli serwis zablokuje konto lub usunie wpis, choć jego treść nie narusza polskiego prawa, użytkownik będzie mógł złożyć skargę do serwisu, a ten będzie musiał ją rozpatrzyć w ciągu 48 godzin. Jeśli nie przywróci wpisu albo utrzyma blokadę konta, użytkownik będzie mógł złożyć odwołanie do Rady. Termin rozpatrzenia wynosi wówczas 7 dni.
Jeśli Rada uzna skargę za zasadną, może nakazać niezwłoczne przywrócenie zablokowanej treści lub konta. Postępowanie będzie prowadzone w formie elektronicznej. Ma to zapewnić szybkość działania i niskie koszty. Od decyzji Rady będzie przysługiwała skarga do sądu. Za niezastosowanie się do rozstrzygnięć Rady Wolności Słowa lub sądu Rada będzie mogła nałożyć na serwis społecznościowy karę administracyjną w wysokości od 50 tys. zł do 50 mln zł.
Ustawa wprowadza także tzw. ślepy pozew. To właściwe narzędzie dla internetowych dyskusji, gdzie często próbuje się być anonimowym.
„Ślepy pozew” umożliwia możliwość złożenia pozwu o ochronę dóbr osobistych bez wskazania danych pozwanego. A przecież te dane są dziś niezbędne do dochodzenia swoich praw przed sądem.
Projekt zakłada, że do skutecznego wniesienia pozwu wystarczy wskazanie adresu URL, pod którym zostały opublikowane niewłaściwe treści, daty i godziny publikacji oraz nazwy profilu lub loginu użytkownika.
Ustawa o wolności słowa jako wyborczy bat
Wspominani już Krzysztof Izdebski z Fundacji ePaństwo i Patryk Wachowiec z FOR w swojej analizie podkreślają, że w propozycji ustawy pojawia się pojęcie „dezinformacji” wymieszane jest z pojęciem treści bezprawnej i treści naruszających dobre obyczaje. Ten brak ostrości sprawia, że trudno wskazać co jest dezinformacją a co treścią szkodliwą.
Zdaniem autorów analizy „może to rodzić obawy, że zamysłem projektodawców może być zapewnienie ochrony prawnej tylko tym treściom, które mieszczą się w aksjologii władzy”. W końcu nie od dziś wiadomo, że niejasności są narzędziem tych, którzy mają moc nadawania interpretacji.
Dobrymi chęciami jest cenzura zbudowana
Troska o wolność wypowiedzi w sieci jest zrozumiała. Niepokój pojawia się, gdy kierować tą troską ma państwo. Zwłaszcza takie, w którym kolejne wolności obywatelskie są ograniczane. Rolą państwa nie powinna być ingerencja w treść debaty publicznej.
Jestem przekonany, że instrumenty prawne odnoszące się do wolności słowa powinny być kształtowane w taki sposób, aby działania organów władzy były jak najmniej inwazyjne. Miarą dojrzałości społeczeństwa (cyfrowego) jest bowiem również to, w jaki sposób uczestnicy debaty publicznej sami dbają o jej jakość. Bez bata państwa.
Czytając projekt ustawy można odnieść wrażenie, że rząd faktycznie chce budować nam wolność, ale na własnych zasadach. Przykład serwisu Albicla – polskiej odpowiedzi na Facebooka – pokazuje, że narodowe alternatywy wcale nie naprawiają świata. Serwis reklamowany jako szanujący wolność wypowiedzi i nieblokujący za poglądy, masowo kasował konta nieprzychylnych rządowi dziennikarzy i influencerów.
Lepszym rozwiązaniem niż przerzucanie władzy z rąk Marka Zuckerberga do rąk Zbigniewa Ziobry, jest przekazanie jej… użytkownikom. Bez rządowych pośredników. Może właściwym sposobem byłoby zmuszenie cyfrowych gigantów do transparentnych działań i oddania danych w ręce ludzi – tak, jak to wygląda np. w Wikipedii, o czym rozmawiałem z prof. Dariuszem Jemielniakiem.
Taka regulacja mogłaby zakładać na przykład oddanie użytkownikom prawa do zarządzania rekomendacjami dotyczącymi treści. Wówczas to sami użytkownicy mogliby wybierać, jakie treści widzą.
Ustawa, którą proponuje rząd, świata nie zmieni, ale może stać się poręcznym pistoletem dla władzy, bo daje dość szerokie pole interpretacji co w Internecie jest „dobre” a co „złe”.