Przyszły obraz społeczeństwa i rynku uwarunkowany będzie tym, co przyniesie rozwój analizy Big Data, wykorzystanie uczenia maszynowego i rozwój Internetu Rzeczy. Dariusz Jemielniak i Aleksandra Przegalińska w książce „Społeczeństwo współpracy” piszą o pozytywnych i negatywnych stronach ekonomii współpracy w dobie zaawansowanej technologii.
Jesteśmy zaprogramowani do współpracy, a nowe technologie i możliwość wirtualnych spotkań oraz działań tylko tę naturalną skłonność napędzają i rozwijają. Taką tezę stawiają autorzy. I byłaby to naukowa, ciekawa książka, gdyby nie przypadek. Tym przypadkiem była pandemia COVID-19, która nadała książce aktualności i potwierdziła założenia Przegalińskiej i Jemielniaka.
W dobie koronawirusowych trudów potrafiliśmy się zorganizować i wspólnie działać. Szycie maseczek, pomaganie sąsiadom w zakupach, drukowanie przyłbic w domowych czy zakładowych drukarkach 3D, stołowanie medyków i wiele innych solidarnościowych działań nie byłoby możliwych, gdyby nie sieć. Wirtualna przestrzeń umożliwiła nam działanie na niespotykaną skalę.
Od idei do biznesplanu
Chociaż książka dwójki polski naukowców podejmuje temat współpracy z wielu stron, to niektóre zagadnienia tylko sygnalizuje. Z racji objętości (182 strony) część problemów podjętych jest tylko hasłowo.
Autorzy opisują crowdfunding i zjawisko samoorganizacji przez sieć, ale także analizują zjawisko antynauki i zaniku zaufania do naukowych autorytetów. Jednym z ciekawszych wątków jest ewolucja ekonomii współpracy. Przegalińska i Jemielniak pokazują jak współpraca idei i powszechnego dzielenia się wiedzą oraz zasobami została skomercjalizowana i przejęta przez globalne korporacje. ( o tym zjawisku mówiła w wywiadzie także Profesor socjologii w Boston College Juliet Schor).
Marketingowe przejęcie współpracy
Ekonomia współpracy opiera się na różnych trybach kooperacji. To znaczy: dzielenia się, wspólnego tworzenia, produkcji, dystrybucji, handlu i konsumpcji dóbr oraz usług przez ludzi, społeczności i organizacje. Dziś widzimy jak ta idea naturalnej współpracy zderza się z rynkiem.
Rynkiem kreatywnym, ale kierującym się filozofią zysku. Chociaż autorzy książki piszą o tym zjawisku krótko i fragmentarycznie, to warto się temu zjawisku przyjrzeć bliżej. Ma ono kluczowe znaczenie dla gospodarki i myśli biznesowej.
W wielu przypadkach system dzielenia się i współpracy wspierany przez nowe technologie został przejęty przez kapitalizm i globalne firmy. Jak zauważają autorzy książki „Społeczeństwo współpracy” słuszna idea okazała się zgrabnym sloganem marketingowym. W praktyce zasada produkcji partnerskiej (peer production) skutecznym modelem biznesowym.
Z założenia otwarta współpraca to forma organizacji i współdziałania, w której uczestniczącym osobom przyświeca wspólny cel. Cel nie jest zarobkowy, choć może się tam mieścić element transakcji gospodarczych. W potocznym rozumieniu dzielenie się jest przeciwstawne sprzedawaniu czy wynajmowaniu, w każdym razie dalekie od jednoznacznych korzyści finansowych. Jednak w przypadku udziału dużego kapitału w rynku współdzielenia dochodzi do pewnych zawirowań.
Stara prawda o nowej ekonomii
Autorzy książki pokazują jak sharing-economy (ekonomia współdzielenia) – poprzez „ikony” tejże ekonomii – stała się karykaturą samej siebie, wykoślawieniem idei wspólnoty peer-to-peer. Bo czyż Uber, Airbnb czy TaskRabbit to nie zwyczajne marketingowe cuda, opakowujące stare, fundamentalne dla ludzkości ideę w nowe formy? Użyczanie miejsca do spania, podwożenie znajomych, pomoc w naprawie kranu – to funkcjonowało od dawna. Teraz funkcjonuje sprawniej, dzięki technologii i przy wykorzystaniu zgrabnej idei.
W swojej opowieści o społeczeństwie współpracy autorzy podkreślają, że pojęcie sharing economy zadomowiło się już dawno w języku biznesowym. Stało się plakietką dla modnych biznesów i start-upów.
W praktyce sharing economy funkcjonuje od zarania ludzkości (nasi prapradziadowie wymieniali usługę orania pola za kwartę wina, zaś mój sąsiad pożycza mi kosiarkę, a ja jemu piłę spalinową). Jednak dopiero technologia sprawiła, że coś to było naturalne stało się globalnym trendem i wielkim biznesem.
Zdaniem autorów książki (ale też i innych krytyków sharing economy) wspomniane firmy przywłaszczyły sobie słownictwo związane z dzieleniem się i współpracą, by wymiernie zyskać na popularnych terminach. Dyskurs biznesowy i przywłaszczenie sobie terminu to po prostu zagranie marketingowe. Bardzo skuteczne – co trzeba podkreślić. W zasadzie Uber nie zmienił istoty usługi, jaką jest podwożenie ludzi przez prywatne osoby. Stał się jednak pośrednikiem tej idei, dostawcą technologii, jak to lubi podkreślać amerykańska firma. W tym, jak i w innych przypadkach wpływ pośrednika ma samą istotę działania jest wyraźny. Pośrednik, cichy partner idei dzielenia się, zmienia układ sił na rynku.
Po prostu technologia – a szczególności analiza Big Data, wykorzystanie uczenia maszynowego i rozwój Internetu Rzeczy – sprawiły, że rynek kapitałowy łatwo i zgrabnie przejął produkcję partnerską i ją zmonetyzował. Czy słusznie, czy nie; na pożytek własny czy na zgubę całej reszty, to już kwestia dyskusyjna. Bowiem gig economy, czyli ekonomia fuch, jaką chcą sprezentować nam globalne firmy nie musi być taka mroczna jakby mogło się wydawać. Ekonomia fuch mogłaby dobrze funkcjonować (wszak taki model pracy funkcjonował aż do rewolucji przemysłowej) ale potrzebne były silne gwarancje państwa. To państwo, a nie biznes, musiałoby wziąć na siebie większą odpowiedzialność za zdrowie obywateli. A także być gwarantem ich stabilnej sytuacji życiowej.
Radykalne utowarowienie, czyli kapitalizm platformowy
Problemem nie jest to, że komercyjne przedsięwzięcia zaadaptowały się do środowisk free/open oraz otwartej współpracy wykorzystując zastane zasoby niekoniecznie. To oczywiste, że mając odpowiednie know-how i technologię mogły pewne idee i drobne inicjatywy przekuć w solidne usługi, z których chętnie korzystają klienci na całym świecie.
„Uber jest tańszy niż taksówki, zaś Amazon, ma dziś najlepszy na świecie łańcuch dostaw i nie ma co fantazjować, że jakieś oddolne spółdzielnie zrobią to samodzielnie lepiej” – przekonuje Jemielniak.
Zdaniem autora problemem jest to, że duże firmy nie dzielą się zyskami, które generują dzięki zastosowaniu otwarcie wytwarzanych dóbr czy idei.
Jak Google Linuxa wykiwał
Klasycznym przykładem, który opisują autorzy książki, jest historia Google i Androida. Ten system operacyjny to dzieło otwartej współpracy Linuxa. Ten sukces ruchu free/open (pod koniec XX wieku to właśnie środowiska programistyczne były inicjatorami produkcji partnerskiej) został wykorzystany przez potentata cyfrowego. Dziś Linux faktycznie dominuje na rynku smartfonów pod postacią Androida, ale ten rozwijany jest przez Googla, by promować usługi korporacji.
Działania Google, AirbnB i Ubera są w praktyce więc gospodarka niedzielenia się, to radykalne utowarowienie idei dzielenia się. Ma to swoją nazwę. Zjawisko takiej korporacyjnej dominacji nad gospodarką dzielenia się określa się mianem kapitalizmu platformowego. Ten termin zgrabnie odzwierciedla dążenia ekonomiczne rynku kapitałowego do kontroli nad nowymi technologiami. Cele wielkiego kapitału jest odebranie mocy sprawczej ludziom i małym biznesom i przemianę ich w klientów i pracowników zarazem, czyli de facto uczynienia z nich elementów systemu.
Kooperatywizm platformowy, czyli Dawid walczy z Goliatem
Na takim obrocie spraw tracą małe biznesy i lokalne przedsiębiorstwa. Oczywiście wiele osób i firm stara się unikać kapitalizmu platformowego. Drogą ucieczki od nich jest kooperatywizm platformowy, czyli wykorzystanie technologii (platform) do samoorganizacji z pominięciem wielkiego biznesu i światowego kapitału.
Spółdzielnie pracy, wymiany usług, powstają często w oparciu o … gigantów nowej gospodarki. Przykładem są chociażby grupy wymiany usług, przedmiotów na Facebooku. Ciekawym przykładem był masowy exodus klientów z BlaBlaCar, gdy ten wprowadził opłaty za przejazd. Masowo powstały wówczas grupy w przestrzeni Facebooka do samoorganizacji przejazdów. Oczywiście w świetle prawa wymiany takich usług czy rzeczy są nielegalne, ale to tolerowana szara strefa. Można powiedzieć, że w tym przypadku był to powrót do źródeł ekonomii współdzielenia. Wyraźny przykład, że chęć do współpracy – jak piszą autorzy omawianej tutaj książki – jest czymś naturalnym.
Rozwój branży IT i coraz popularniejsza umiejętność programowania może sprawić, że karty będą po stronie konsumentów. Ruch open/free to już nie tylko nisza programistów, ale masowe przedsięwzięcia np.: Quantified Self, które biorą technologię w swoje ręce.
Odbierzmy ideę współpracy korporacjom!
Autorzy książki podkreślają jednak, że nie wszystko stracone. Gospodarka współpracy ma potencjał do przemiany systemu kapitalistycznego i całego społeczeństwa w formę mniej napędzaną dyktatem zysku. Przykłady z czasów pandemii pokazały, że potrafimy się organizować i wykorzystywać technologie po swojemu.
Jak pokazuje duet autorów Tinder może służyć jako darmowa forma promocji city walks dla przewodników. Z kolei Instagram już może być biznesową platformą dla jednoosobowych działalności, nazywanych czasem influencerami. Kreatywność jest ostatecznie najcenniejszym zasobem i prawdziwą istotą ekonomii współdzielenia.
Istnienie kapitalizmu platformowego stymuluje kooperatywizm platformowy, a w ekonomii, tej lokalnej, bliskiej, codziennej, ferment i przepływ idei jest kluczowy. Nawet jeśli te czasem zostaną wykoślawione i przejęte, to w ostatecznym rozrachunku dalej będą zapładniać umysły społeczeństwa. Z tym pozytywnym aspektem zostawiają nas autorzy „Społeczeństwa współpracy”.