Za trzy lata stuknie mi pięćdziesiątka. I robię wszystko, aby być samodzielna w świecie nowoczesnych technologii. Nie. Nie jestem taka mądra i przewidująca. To mój syn zmusił mnie, abym sobie radziła. – Nie pomogę ci dla twojego dobra – powiedział. I to nie raz. – Spróbuj sama, a jak nie dasz rady, wtedy możesz na mnie liczyć. Boomerzy odkrywają internet.
Wredne dziecko, pomyślałam, ale może wie coś o mnie, czego sama o sobie nie wiem? – Tak, mamo – powiedział. – Nie bądź leniwa, bo przecież nie będę wiecznie przy tobie.
Wyobraziłam sobie siebie, zgarbioną staruszkę, która rozkłada ręce, gdy przestaje działać smartfon. Siedzę i płaczę, że nie ma mnie kto poratować w tym okrutnym świecie. A wystarczyłoby wyjąć kartę SIM albo włączyć i wyłączyć telefon. Nie chcę być sierotą technologiczną, a jestem, przyznałam szczerze przed sobą. Powalczę z tym lenistwem umysłowym. Ale najpierw wskazówki, bo z pustego nawet Salomon nie naleje. Podstawy załatwiła rozmowa i notatki od syna. Reszta? Niemal na wszystko, co potrzebne do ogarnięcia telefonu i komputera jest instrukcja dostępna w sieci. Dla tych, którzy w nowym czują się jak ryba w wodzie to głupstwa i wyważanie otwartych drzwi, jednak dla opornych – co wiem też od technologicznie ułomnych przyjaciół – to czarna magia.
Jak zaczęłam dawać radę?
Krok po kroku ściągałam programy, aplikacje, wyszukiwałam dane, ułatwiałam sobie życie tam, gdzie odczuwałam potrzebę. Choć najpierw byłam wściekła, że efekt nie pojawia się od razu. Efekt, który byłby wynikiem tego, że wszystko, co trudne w smartfonie i komputerze zrobi za mnie dorosły syn. W kilka minut. Tak byłoby najłatwiej, a ja mogłabym się zająć innymi sprawami. Czytaniem, malowaniem, pisaniem, tym, co mnie interesuje. Kto z nas nie lubi chodzić po utartych ścieżkach i słuchać tych samych, ulubionych piosenek? Dożyłam jednak czasów, gdzie to dzieci technologicznie wychowują rodziców. Co nieco im pokażą, a później mówią – baw się dobrze!
Baw się dobrze? Na początku to była droga przez mękę. Jak wejść w skórę małolata i bawić się nauką nowej technologii? Ja i tajemnice komputera. Ja i labirynt smartfona. A gdzie człowiek obok? Ze swoimi minami, emocjami, pomocą? Dlaczego się zgodziłam? Nie zbuntowałam się i nie odgrażałam dorosłemu dziecku, że zostanie wydziedziczone, bo jest złym synem, który nie chce pomóc biednej matce pamiętającej czasy bez komórki i bez laptopa. Jakże było wtedy spokojnie, jak ludzko i bez pośpiechu.
Moje pokolenie strasznie tęskni za ręką, która nie sięga po smartfona, aby sprawdzić liczbę lajków na fejsie. A jednak postanowiłam nie wystraszyć się nowego świata, tylko wejść z nim w szorstką przyjaźń. Wykorzystać to, co ważne w codziennym funkcjonowaniu i nie mieć pretensji, że „nowoświat” zawładnął moim życiem, które powinno być gdzie indziej. Dlaczego jednak nie wycofałam się z nauki? Bo coraz częściej widziałam, jak bezradni stają się moi koledzy i koleżanki, którzy odmówili współpracy z nowoczesnymi technologiami.
Zdani na łaskę swoich dzieci (które tracą do nich szacunek, bo muszą proste rzeczy w kompie robić za matkę czy ojca), wykluczyli się z nurtu życia, coraz bardziej dla nich nieznośnego. Narastająca frustracja, że nie są w stanie podołać wymogom nowoczesności, powoduje w nich coraz silniejsze lęki. Albo złość na „wszystkie te wymysły głupków, którzy nie potrafią czytać, bo wolą obrazki”. Sami za to zmienić się nie chcą. Tęsknią za prostotą, która już nie wróci. Wielu z nich wstydzi się tego, że nie potrafi, choć twierdzi, że to ich wybór. Bo tylko tak mogą się zbuntować przeciwko maszynom, które rządzą człowiekiem. I przeciwko zmonetyzowaniu świata żywych.
Nie dać się osaczyć
Kamil jest pisarzem i artystą wizualnym. Długo zwlekał z posiadaniem telefonu komórkowego. Kupił go po pięćdziesiątce. Jest jedyną osobą, którą znam posiadającą telefon stacjonarny. I nie zamierza z niego zrezygnować do śmierci. – Muszą być jakieś stałe w życiu – przekonuje. – Telefon stacjonarny to symbol. Kamil smartfona ma dlatego, że napytał sobie biedy. Zbyt wielu ludzi nie mogło się do niego dodzwonić, a to groziło utratą dobrych umów. Maile odbierał raz w tygodniu, pod warunkiem że sobie przypomniał. Wie, że jest komputerowym analfabetą. Nauczył się jedynie, z drobną pomocą żony, robić przelewy przez Internet, ale kategorycznie odmawia ściągania jakichkolwiek aplikacji w telefonie. Ten służy mu tylko do dzwonienia i odbierania połączeń telefonicznych, gdy jest poza domem.
– Nowoczesność jest marnowaniem czasu na planecie – mówi Kamil. – Dopóki mogę, trzymam się od niej z daleka. Widzę, że coraz bardziej mnie osacza. Wszystko jest już prawie online. Tam przeniosło się życie wielu ludzi. Nie możesz już do kogoś wpaść bez zapowiedzi, każdą sprawę załatwia się przez Internet. Propagandę polityczną też najłatwiej siać w sieci. To straszne. Niedługo ludzie zatracą zdolność rozróżniania emocji po mimice twarzy, a tacy jak ja będą skazani na wykluczenie. Właściwie, to już czuję się wykluczony. Z ledwością opanowuję poczucie winy, że nie uczestniczę w tym cyrku. Może jestem jednym z ostatnich, którzy upierają się, aby nie oddać duszy maszynom. Dopiero kiedy naprawdę nie będę już miał wyjścia, przełamię się. Obym nie dożył tej chwili.
Kamil jest radykalny. Twierdzi, że jeszcze się taki nie urodził, kto przekonałby go do zmiany zdania. Przyspieszenie cyfrowe przeraża go do tego stopnia, że odciął się od jego wpływów niemal całkowicie. Upatruje w nim końca świata, który zna. I za wszelką cenę chce go ochronić.
– Człowiek załatwia wszystko z człowiekiem, kontakt twarzą w twarz jest podstawą zdrowia psychicznego – przekonuje. Nie ma nadziei, że inni pójdą w jego ślady. Każdy jego znajomy ma go za dziwaka. Mógłby się nauczyć choć trochę więcej, ale nie chce. Ma szczęście. Trudne sprawy online załatwia za niego żona. Bo nie ma wyjścia. – Inaczej oboje byśmy zginęli – mówi Iza, która pracuje w banku.
– Musiałam się nauczyć po czterdziestce, bo Kamil jest niereformowalny. Myślę jednak, że to straszny egoizm z jego strony. On może odmówić, ale cały ciężar poruszania się w świecie, gdzie trzeba orientować się w nowinkach technologicznych, spada na mnie. To ja płacę telefonem komórkowym, gdy on nie ma przy sobie gotówki. To ja ściągam programy na komputer, których on potrzebuje i jestem jego sekretarką, kiedy trzeba załatwić coś przez Internet. Ja odbieram paczki kurierskie w boksach przy drodze, bo nie wiedziałby, o co chodzi z kodami, które przychodzą na maila. Jak umrę, zostanie całkiem sam ze swoim uporem – wyznaje.
Edyta to przykład kobiety po czterdziestce, która weszła w nowinki technologiczne od razu, gdy się pojawiły. Jest nauczycielką, mamą trójki dzieci.
– Byłam jedną z pierwszych na Facebooku – wspomina. – Ciągle scrollowałam, aż się uzależniłam. Mam teraz w komórce tylko niezbędne aplikacje (dostęp do konta w banku i jednej linii lotniczej), ale nie mam fejsa. Nie potrafię go ograniczyć. Jestem jak alkoholik. Nie dam rady wypić dwóch piw dziennie, zawsze popłynę. Zawalałam dom, dzieci, przyjaciół, nie chciało mi się wychodzić. Ciągle siedziałam na fejsie. Znam więcej takich osób. One wciąż tam siedzą, a ja zawiesiłam konto. Nie czuję się przez to lepiej, ale wiem, że nie powinnam tam zaglądać, skoro nie daję rady z kontrolą – wyznaje.
Edyta przyznaje, że jej pokolenie ma w sobie pewną obsesję, głód rzeczy i zjawisk. To dzieci poprzedniego systemu, którym wszystkiego brakowało.
– Jak w coś wejdziemy, stajemy się obsesyjni: zakupy, media społecznościowe, używki, jedzenie. Mam nadzieję, że moje dzieci będą inne. Urodziły się „ze smartfonem w ręku” i dla nich to część życia, nie czują, że coś tracą, bo wszystko mają. Ja pamiętam jeszcze smak innego świata, który bezpowrotnie minął – wyjaśnia.
Pozostał jednak jego głód
W tym głodzie żyje także Patrycja. Na życie zarabia redagując teksty naukowe. Żmudna praca wymagająca uwagi i cierpliwości. Patrycja ma 55 lat i wstręt do wszystkiego, co wirtualne. Jej niechęć do technologicznego przyspieszenia wynika z bezradności, na którą nie potrafi nic poradzić.
– Starałam się, ale nie daję rady wejść głębiej w nowinki technologiczne – przyznaje. – Boję się ich, bo za dużo czyha tam niebezpieczeństw. To, jak nas szpiegują różne firmy, które na podstawie algorytmów wiedzą o nas prawie wszystko jest dla mnie niepojęte. Boję się robić zdjęcia, bo mogą wypłynąć do sieci. Obawiam się polityków i hejterów, propagandy i oszustów. Raz nawet straciłam pieniądze, bo nacisnęłam na link, który dostałam w mailu. Nie wiedziałam wówczas, że hakerzy w ten sposób atakują tych, którzy nie idą z duchem czasu, nie są na bieżąco – tłumaczy.
Patrycja uważa, że państwa przeznaczają za mało pieniędzy na to, aby wspierać obywateli w walce z hakerami i hejterami, a za dużo wydają na sprawy, które coraz mniej interesują nowoczesny świat. Na przykład na lekcje religii w szkołach czy sam Kościół, który nie podąża już od dawna za potrzebami „nowego człowieka”.
– Kiedyś były osiedlowe kluby i szkolenia dla takich jak ja, którzy mało wiedzieli o tym, co nowego przynosi rozwijający się świat – wspomina smutno Patrycja. – Teraz człowiek, który nie nadąża, musi sobie radzić sam. Chyba że ma lotne dzieci albo dużo pieniędzy na informatyków. Nie mam ani jednego ani drugiego. I nie zamierzam iść z duchem czasu – mówi.
Oswojenie lęku przed nowoczesnymi technologiami to wielkie wyzwanie dla tych, którzy nowoczesność nam implementują. Jak sobie radzić z uzależnieniem od mediów społecznościowych i gadżetów technologicznych? Jak sprawić, by sztuczna inteligencja nie przesłoniła nam widzenia żywego człowieka z jego złożonością emocjonalną i potrzebą bezpośredniego kontaktu? Jak powstrzymać oszustów technologicznych?
To fundamentalne pytania, na które odpowiedzi szukają już psychologowie i neurobiolodzy. Pomocne są im w tym także nowoczesne technologie. Bo kto się ich boi, nie jest w stanie zrozumieć współczesnego świata i jego ewolucji. Lepiej lęk zamienić w ciekawość, a nawet pasję poznania, stać się koneserem, który chce przyjemnie i sensownie żyć – doradza dr Paweł Fortuna, psycholog zajmujący się badawczo sztuczną inteligencją i jej wpływem na zwykłych śmiertelników.
Tlen epoki cyfrowej
A wpływ ten będzie bez wątpienia coraz większy, bo z nowymi technologiami jest już jak z tlenem na początku życia na Ziemi. Początki były trudne, co świetnie opisuje Andrzej Dragan w swojej książce „Kwantechizm. Czyli klatka na ludzi 2.0”. Otóż, gdy rodziło się życie na Ziemi cała atmosfera zdominowana była przez jedną z najbardziej śmiercionośnych trucizn, jakie można sobie wyobrazić – tlen. Dlatego życie musiało formować się w głębinach oceanów, gdzie wpływ trującej atmosfery był najmniejszy. Gdy tylko żywa drobina wydostawała się nad powierzchnię wody – była natychmiast utleniana. Aż za sprawą przypadku pojawiły się w oceanach pierwsze komórki odporne na działanie „strasznego” tlenu. I dzięki temu, a to jakieś kilka miliardów lat pływania, życie mogło wypełznąć z wody. Tak więc organizmy żywe zamiast grymasić i narzekać na trującą atmosferę, nauczyły się nie tylko przed nią bronić, ale też skutecznie z niej korzystać.
Dziś nie możemy się bez tlenu obejść. I pewnie to tylko kwestia czasu, a to samo stanie się z nowoczesnymi technologiami. Człowiek nie będzie potrafił bez nich żyć. Już samo zrozumienie tego procesu zmiany pozwala życzliwiej spojrzeć na to, co nowe. Im więcej z tego zrozumiemy, im bardziej praktyczne umiejętności zdobędziemy, tym większą kontrolę zdołamy mieć nad tym, co ma nam służyć, a nie nas straszyć. Tego nauczył mnie mój syn, gdy przestał mnie wyręczać.