Wybory w USA to jest koszmar dla social mediów w USA. Facebook, Youtube i Twitter muszą się gimnastykować, aby nie wkurzyć ani prezydenta, ani przyszłego prezydenta, a jednocześni próbują uniknąć posądzeń o to, że są fake-mediami, które dają „wjazd” na swoje wirtualne łamy każdej głupocie, która przyjdzie politykom do głów. Ale walka o transparentność social-mediów dopiero się zaczyna. Od tego, czy zostanie wygrana, zależeć może przyszłość setek milionów lub miliardów ludzi
[Ten gość na zdjęciu ilustracyjnym to nie jest bezdomny ani bezrobotny hipster. To wymęczony po posiedzeniu zarządu Jack Dorsey, CEO Twittera, który mocno zdenerwował ostatnio prezydenta USA Donalda Trumpa].
Nie da się ukryć, że konflikt z urzędującym prezydentem to wielkie ryzyko dla każdej prowadzącej biznes firmy w danym kraju. A tym bardziej, jeśli trzeba wytknąć mu publicznie, że kłamie, albo w dyplomatycznym języku „mija się z prawdą”. I tym bardziej, jeśli się jest firmą technologiczną, medium społecznościowym, przekaźnikiem informacji ważniejszym, niż jakakolwiek stacja telewizyjna.
Wyobrażacie sobie, jakie musi być ciśnienie prezesa firmy Twitter, który podejmuje decyzje o oflagowaniu postów prezydenta USA?
Kogo wkurzają twitty prezydenta?
Dopisać coś prezydentowi USA do jego słów? Do słów gościa, który jest arogancki i dumny, który publicznie dzieli się swoim negatywnymi opiniami, który nie jest dyplomatą i mówi co myśli, nawet jeśli głupio myśli? To na pewno doprowadzi go do furii.
Oczywiście, zwolennicy Trumpa natychmiast tę niesubordynację zauważyli, zrobili screeny – a potem wszędzie pokazywali jak to firma technologiczna wspiera jego rywala.
Jack Dorsey, prezes i współwłaściciel Twittera, ma filozoficzne podejście do życia. Polecam wywiad z Jackiem Dorseyem, który przeprowadził znany naukowiec-inluencer Lex Fridman. Dorsey, aby nie zwariować od pieniędzy, które posiada (ok. 8,5 mld USD) żyje nad wyraz skromnie. Nie wyrzuca pieniędzy w błoto. Ale czy to oznacza, że wartość rynkowa Twittera, będącego w sporze z prezydentem USA, nie ma dla niego znaczenia? Hmm…
Zemsta zdenerwowanego demagoga i populisty może być okrutna. Mógłby zażądać, aby całą firmę Twitter ktoś odkupił (tak, jak było w przypadku TikTok’a). Albo wprowadzić rozporządzenie, że nie mogą istnieć takie firmy, które pozwalają wysłać tylko 160 znaków w jednym komunikacie. Że mogą istnieć tylko takie firmy, które pozwalają gadule @realDonaldTrump napisać tyle znaków, na ile ma ochotę.
W Polsce nie ma siedziby żadne medium o globalnym zasięgu, ale pojedynek „propagandowy” też się toczy. Kto kłamie? Czyje paski grozy bardziej manipulują? Czy należałoby je oflagować tak samo, jak twitty prezydenta USA? Ciekawe co by z tym zrobił Jack Dorsey?
…a teraz #jedziemydalej na Woronicza:
Nie tylko prezydent USA stwarza problemy
Dopiski, wynikające z konieczności doprecyzowania faktów podawanych w mediach społecznościowych – które nie mają redaktora naczelnego i do których każdy może wrzucić dowolną głupotę – nie są nowością. YouTube już od jakiegoś czasu oznacza kanały, które są finansowane przez rządy, a udają kanały niezależne.
Tutaj widać przykład, jak jest oznaczony w YouTube kanał rosyjskiej telewizji RT (Russia Today), która niespecjalnie chętnie pisze o swoich mocodawcach z Kremla. Russia Today to ważne narzędzie rosyjskiej propagandy, rozsiewającej się po całym świecie.
Facebook również przygotowuje akcję oznaczania właścicieli niektórych stron internetowych. Robi to po to, by uniknąć tworzenia stron generujących fake newsy, które viralowo rozchodzą się po sieci.
Wróćmy jednak do wyborów w USA. Amerykanie odebrali gigantyczną lekcję pokory po zdarzeniach z poprzednich wyborów prezydenckich z 2016 r., kiedy rosyjskie trolle próbowały wpływać – a w zasadzie wpłynęły – na całe amerykańskie społeczeństwo.
Nie wchodząc w szczegóły rosyjskiej strategii trollingu będącą prostą realizacją sowieckiej strategii dezinformacji i fake newsów trzeba przyznać, że zarówno Dorsey, jak i Zuckerberg wzięli sobie do serca tamtą nauczkę.
Weryfikacja tożsamości w mediach społecznościowych, tak jak w banku?
Konieczność weryfikacji publikacji postów związanych z wyborami spowodowała na Facebooku kontrolę tożsamości osób, które płacą za reklamy postów. Nie wszystkich oczywiście, lecz tych, które są uznane za wpływające na społeczeństwo i ich poglądy polityczne (oraz na wyniki wyborów).
Przeszedłem taką weryfikację tożsamości w Polsce i chociaż nie ma wyborów, musiałem wysyłać Zuckerbergowi swój skan dowodu osobistego.
[Jeśli więc ktoś z Kalifornii albo z Irlandii będzie brał na mnie pożyczkę – to proszę pamiętać, że to napisałem, zanim to się wydarzyło i nie zamierzam spłacać tej przyszłej wierzytelności!]
Oto, co myśli Zuckerberg o słowach Jego Ekscelencji Donalda Trumpa. Mark odważył się skomentować te słowa Mr Trumpa o „niebezpiecznej decyzji sądu” o możliwości akceptacji głosowania korespondencyjnego w Pensylwanii nawet po zamknięciu lokali wyborczych (decyduje data stempla pocztowego):
Zuckerberg napisał Trumpowi – i jednocześnie całemu światu – że historia głosowania w USA obejmuje zarówno głosowanie osobiste, jak i pocztowe. I że fraudy wyborcze są rzadkie. Ten facet musi mieć jaja ze stali. Stać go na to, żeby je mieć. Zuckerberg ma prawie 100 mld USD. Pod tym względem zjada Trumpa na śniadanie.
Wartość Trumpa wyceniają na 2,5 mld USD. Blado to wygląda przy Jacku Dorsey-u i Marku Zuckerbergu. Jednak do dziś to Donald Trump jest POTUS-em i CEO wszystkich Amerykanów.
Login prezydenta Trumpa na Twitterze to „realDonaldTrump”- więc nikt nie musi Trumpa weryfikować – bo napisał już, że to jest prawdziwy login!
Dwa zakończenia wpisu
Jeśli wybory wygrał Joe Biden:
Zuckerberg i Dorsey robią dobrą robotę. Wprowadzają mechanizmy weryfikujące fakty, sprawdzające kłamstwa. I mają cojones, żeby ujawniać nieprawidłowości, nawet jeśli ich sprawcami są najpotężniejsi politycy świata (oraz krajów, od których zależą biznesy Facebooka, czy Twittera). Po raz pierwszy zaczyna wyglądać na to, że ważniejszym dobrem jest dla nich reputacja, niż pieniądze w skarbcu.
Ale jeśli powiedziało się A, to trzeba powiedzieć też B. Pojawia się pytanie: czy jeśli chodzi o reklamy, które wysyłają do nas media społecznościowe, a także o strumień wiadomości (newsfeed), które nam pokazują – będą tak samo otwarte, uczciwe, rzetelne i transparentne, jak w walce z fake-newsami?
To jest ich rzeczywisty bastion, którego być może będą bronić, jak niepodległości. Może się okazać, że Europa ich przechytrzy, zanim pokażą swoją dobroć. Europa zażąda ujawnienia algorytmów decydujących o doborze publikacji treści wyświetlanych na naszych ekranach oraz zażąda możliwości modyfikacji tego strumienia.
Oczywiście: nawet jeśli takie prawo zostanie wprowadzone, to może się skończyć tak, że wszyscy będą klikać kolejną zgodę ( tym razem na pozostawienie newsfeedu i reklam w postaci domyślnej, „rekomendowanej” przez np. Facebooka). Tak samo stało się przecież z cookies. Wielka afera w mediach, zamieszanie, zmiany w systemach, a po paru latach mało kto zwraca na cookies uwagę i zgadzamy się na ich użycie w zasadzie automatycznie.
Amerykańskich gigantów społecznościowych nic nie uchroni przed nowymi przepisami w Unii Europejskiej. Zostaną zmuszeni do prawdomówności, ale ważniejsze jest to, jak do tych zmian podejdą. Czy będą próbowali protestować i je blokować, czy też przyjdą z sercem na dłoni (być może wiedząc, że wiele się zmieni, żeby wszystko pozostało po staremu i żeby kasa im się zgadzała).
Jeśli wybory wygrał Trump
Facebook i Twitter zostaną zlikwidowane i/lub zostaną podzielone, żeby już nie wkurzały prezydenta. Kod źrodłowy blokerów fake-newsów zostanie skasowany i spalony. Ich szczątki zostaną porzucone pod płotem z Meksykiem. Serwerownie blokujące twitty zostaną zamienione na parki wirtualnej rozrywki. Jack Dorsey będzie karnie wysłany na pustynię Nevada, a Mark Zuckerberg na piechotę wróci tam, skąd przyszedł – do startupowego garażu.
Weryfikacja faktów jest konieczna. Jeśli to zawiedzie – będą kłopoty
A teraz na poważnie. Weryfikacja faktów jest bardzo ważnym elementem transparentnego prowadzenia polityki, biznesu i dziennikarstwa. Sprawdzenie źródła danych jest również istotne w przypadku Internetu i social mediów., które nie mają żadnego „redaktora naczelnego”, odsiewającego ziarno od plew już na poziomie projektu publikacji.
Wysłanie dowolnej informacji na Twitterze, Facebooku lub Youtube, nieprawdziwej albo niemądrej, która staje się potem viralem w obrębie danego kraju – zajmuje parę sekund. Weryfikowanie faktów jest niezbędne, bo inaczej znajdzie się na tyle sprawny polityk, że za pomocą Facebooka będzie w stanie zrobić ludzkości wodę z mózgu.
O wiele łatwiejsze jest kontrolowanie jakości treści u źródła, czyli w momencie ich publikacji. O wiele trudniej posprzątać bałagan informacyjny, kiedy w głupiego twitta uwierzą miliony, albo i setki milionów ludzi.
(C) Zdjęcie ilustracyjne – nypost.com
Głupoty. A gdzie info o tym, że Republikanin i Trump chce aby socjal media były jak operatorzy telefonii lub prądu. Którym nikt nie wypomina, że dzięki ich telefonowi ktoś dokonał aktu terrorystycznego.
🙂
Ano sprawa Panie Rafale jest taka, że wpis na social mediach może obejrzeć milion czy miliard ludzi. Social Media może być bronią propagandową, która działa instant na miliony. Kto taką broń kontroluje ?
Prądu nie widać a może Pana kopnąć – więc chronimy się przed dotykaniem odkrytych kabli energetycznych. Milionowe społeczeństwo trudno porazić jednocześnie prądem z pojedynczego zwarcia. W przypadku zagrożenia można też wyłączyć stacje bazowe telefonii komórkowej w okolicy.
Większy bałagan będzie jak jakaś awaria albo szaleniec ten prąd czy komórki wyłączy.
A co się stanie jak wyłączymy ludziom dostęp do social mediów?
Nic się nie stanie – ale taki ruch w obszarze polityki może być równie bolesny …